W pogodny dzień nad miasto nadciągnęła mała burzowa chmura, z której uderzały pioruny. Zapaliła się stodoła i jeszcze dwa budynki, a po chwili ogień zaczął przenosić się na sąsiednie. – 132 domy poszły z dymem. Nie znalazłem nigdzie żadnej informacji, by pożar oszczędził jakikolwiek budynek w mieście – mówi Piotr Kalinowski, historyk z Kalet. – Był to największy w tym czasie pożar na Śląsku, przez następne 5 lat organizowano publiczne zbiórki na odbudowę Woźnik.
"Roku Pańskiego 1798, dnia 11 sierpnia o godzinie 3-ciej po południu, udałem się do Najjaśniejszego Pana Franciszka Gaszyny, hrabiego Cesarstwa Rzymskiego, najhojniejszego i bezpośredniego patrona tutejszego kościoła. W czasie, kiedy niemal wszyscy mieszkańcy zatrudnieni byli zbiorem plonów rolnych, uderzył piorun w stodołę wdowy Böhm. Całe miasteczko Woźniki stanęło wobec szalejącego żywiołu błyskawicznie w płomieniach. 132 gospodarstwa łącznie z domami, chlewami z całym inwentarzem oraz stodołami pełnymi plonów żniwnych padło pastwą płomieni. Spłonęła także plebania z wszystkimi zabudowaniami gospodarczymi odnowionymi, wraz ze sprzętem i całym dobytkiem. Prawdziwie: Ach! Ach! - Co za boleść żadnym sposobem nie dająca się ukoić" – napisał ówczesny proboszcz Szymon Zasadzki.
– Jedyną murowaną budowlą w mieście był kościół pw. św. Katarzyny, po którym zostały mury. Ocalał też zamek i młyn, ale one były za rzeką, a to już była wieś Łany – mówi Piotr Kalinowski.
Jest on autorem publikacji "Gläsera kronika odbudowy Woźnik ze zniszczeń spowodowanych pożarem z dnia 11 sierpnia 1798 roku. W niej opisał, nieco inaczej niż proboszcz Zasadzki przebieg pożaru. Piotr Kalinowski oparł się na artykule ze Schlesische Provinzialblätter oraz pismach powiatowego poborcy podatkowego Weigerta i inspektora celnego Gläsera. Przede wszystkim ogień pojawił się jednocześnie w trzech miejscach.
"Zginęła dwójka małych dzieci, na co zwrócił uwagę poborca podatkowy Weigert, a czego ks. Zasadzki nie był łaskaw skomentować" - napisał Piotr Kalinowski, który ustalił, że śmierć w płomieniach poniosła roczna woźniczanka Magdalena Liss oraz półtoraroczna Ewa Thomala z Zielonej.
"Pożar zaczęto gasić natychmiast własnymi siłami. Na zlecenie władz miasta ewakuowano najcenniejsze dokumenty miejskie z ratusza (przywileje, protokolarze itp.) oraz kościelne. Niestety, wszystkiego nie udało się uratować (stąd lament ks. Zasadzkiego nad straconymi hipotekami). Po godzinie lub dwu z pomocą przyszły sikawki z sąsiedniego miasta Koziegłowy wraz z tutejszym inspektorem celnym Gläserem. (...) Na woźnickim zamku przebywał w tym dniu hrabia Gaszyna, który z racji faktu bycia właścicielem majątku Woźniki, i z powodu zajmowanego stanowiska publicznego winien się włączyć w akcję ratowniczą. Tymczasem brak jakiejkolwiek wzmianki nie tylko o pomocy przy gaszeniu ognia, ale nawet o pomocy dla pogorzelców, gdzie aktywnie udzielali się właściciele pobliskich majątków Lubszy i Świerklańca."– czytamy w publikacji Piotra Kalinowskiego.
Zebrane przez Weigerta i Gläsera pieniądze pomogły w pierwszej kolejności przetrwać ofiarom pożaru zimę. Potem cały rynek zabudowano murowanymi parterowymi budynkami, z których żaden nie przetrwał do naszych czasów.
W reszcie odbudowanych domów postawiono murowane kominy. W pierwszych latach po pożarze nie udało się odbudować ratusza, szkoły i szpitala. Na środku rynku, w miejscu, gdzie stał strawiony rzez ogień ratusz, na pamiątkę pożaru posadzono cztery lipy oraz wybito publiczną studnię.
Artykuł archiwalny Jarosława Myśliwskiego. Ukazał się w Gwarku z 8 marca 2016 r.
[ZT]1695[/ZT]
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz